2/12/2014

Sri Lanka tour (subiektywna wersja Marcina). Część 3

Dzień 2
Na szczęście człowiek który nie śpi nie ma również problemów ze wstaniem. Czas na śniadanie! Poza naszym tylko dwa stoliki były zajęte więc mogliśmy cieszyć się spokojną konsumpcją. Do wyboru mieliśmy 3 dżemy (niestety strasznie sztuczne) i nutellę. Sweet! Podczas śniadania asystowało nam 2 młodzieniaszków cały czas patrzących na nasze telerze. Na szczęście poza patrzeniem zaproponowali nam także omlet. O 9.00 byliśmy umówieni z kierowcą więc postanowiliśmy się zbierać. Przy wymeldowaniu Nat niefortunnie rzuciła hasło, że nie mogła spać przez hałasy i wiecznie uśmiechnięty właściciel pożegnał nas miną smutną jakbyśmy zabili mu psa. Sprostowania nie pomagały więc załadowaliśmy się do auta i ruszyliśmy w podróż. Pierwszym (i jak się później okazało kluczowym dla całej wyprawy) przystankiem był pobliski bankomat. Szybka wypłata i ruszamy dalej. Zaczynamy poznawać uroki lokalnego stylu jazdy. Rok temu wybraliśmy się do Grecji gdzie przestrzegano nas przed strasznym stylem jazdy tubylców. Wtedy mimo wszystko wypożyczyliśmy auto i zjeździliśmy całą wyspę bez żadnego problemu. Szybko zorientowaliśmy się, że o ile poglądy na temat Greków były przesadzone to w przypadku Lankijczyków opinie znalezione w internecie są stu procentowo prawdziwe. Momentami na szerokości drogi potrafiło znaleźć się 5 pojazdów. Wyprzedza się wszystko bez większego planowania manewru, a to że osoba wyprzedzana też kogoś wyprzedza nie ma większego znaczenia. Najpierw klakson, a potem jedziesz licząc na to, że z naprzeciwka nic nie nadjeżdża. W tym szaleństwie jest jednak matoda. Ponieważ wszyscy jeżdżą w ten sposób to każdy jest przygotowany na takie sytuacje i po prostu zwalnia umożliwiając wykonanie manewru. Kierowcy niezbyt często się denerwują i mimo panującego chaosu są dużo spokjniejsi za kółkiem od polaków. Dla obcokrajowców momentami może być jednak dość stresująco ale człowiek szybko się przyzwyczaja. Po drodze do pierwszego punktu naszej podróży nasz małomówny kierowca zaproponował nam ugaszenie pragnienia przez zakup kokosów w przydrożnej chatce. Starsza Pani z wdziękiem rzeźnika wykonała kilka szybkich cięć a na koniec swoje dzieło zwieńczyła słomkami pokrytymi drogowym kurzem. Wiedzieliśmy, że na jakiekolwiek standardy higieniczne nie ma co liczyć więc szybko przestaliśmy się przejmować takimi drobiazgami. W plecaku zawsze mieliśmy ze sobą domową malinówkę więc wszelkie niepewne potrawy mogliśmy skutecznie zdezynfekować w przyjemny sposób. Kokosy piliśmy niczym hipsterzy kawę w starbaksie i przyznaję, że nam zasmakowały. Po krótkiej podróży dotarliśmy do świątyni Muneswaram. Po drodze miły Pan ze straganu z owocami zaproponował nam jak możemy pozbyć się nadmiaru gotówki i w ten sposób nabyliśmy wielki talerz owoców w celu złożenia ofiary w świątyni. Pech chciał, że tego dnia na Sri Lance obchodzi się dzień niepodległości przez co byliśmy zmuszeni do stania w nieprzyzwoicie długiej kolejce w celu poświęcenia darów. Po kilkunastu minutach trzymania talerza moje ręce bezlitośnie wysyłały mi sygnały, że bardzo im się ten pomysł nie podoba. Dałem jednak radę i z ulgą przekazałem owoce do święcenia a nasze czoła do pobrudzenia jakimś pyłem. Owoce na koniec mogliśmy skonsumować.jednak W międzyczasie zrobiliśmy sobie krótki spacer po świątyni z Niroshem i dowiedzieliśmy się od niego wielu ciekawych rzeczy na jej temat. To znaczy pewnie byśmy się dowiedzieli gdyby mówił po angielsku... W drodze powrotnej pogadaliśmy sobie chwilę z małym chłopcem, który swoją znajomością angielskiego trochę mnie zawstydził :-)  Gorąco zaczynało dawać się we znaki więc zapakowaliśmy się do (jeszcze wtedy wted) klimatyzowanego auta i ruszyliśmy dalej. Tym razem czekał na nas park narodowy Wilpatu gdzie mieliśmy nadzieję zobaczyć trochę rzadkich lokalnych gatunków zwierząt. Wielkim minusem parków na Sri Lance jesto to, że są drogie niczym klocki lego i mimo chęci zobaczenia każdego z nich musieliśmy finalnie wybrać tylko potencjalnie najciekawsze obiekty. Poza zakupem biletów czekało nas jeszcze znalezienie kierowcy z jeepem, który mógłby nas po parku oprowadzić. Przy jedynym w tej chwili dostępnym kierowcy spotkaliśmy grupkę Lankijczyków, którzy zaproponowali nam podział kosztów wynajęcia auta. Razem z Nat odnieśliśmy wrażenie, że podział kosztów był bardzo umowny i jak zawsze lokalsi mogli liczyć na znacznie niższą cenę niż my. Nie kręciliśmy jednak nosem i po krótkich i średnio skutecznych negocjacjach dogadaliśmy się z przewodnikiem. Zapakowaliśmy się de auta i ruszyliśmy przez bramę, która mimowolnie kojarząc się z tą z jurajskiego parku wywołała we mnie drobny niepokój. Mimo dość niekorzystnej pory dnia podczas tej ponad 3 godzinnej wycieczki udało nam się zobaczyć trochę zwierzaków. Poza sarnami i ptakami mieliśmy szczęście dostrzec lamparta, którego nasz kierowca w genialny sposób wytropił po śladach i dżwiękach. Podobno niewiele osób ma takie szczęście. Na samym końcu parku mogliśmy obserwować buszujące w drzewach stado psotnych małp. Niestety nie załapaliśmy się na żadnego słonia :( W drodze powrotnej nawiązaliśmy dłuższy dialog z naszymi nowymi lankijskimi znajomymi i wymieniliśmy się wieloma informacjami na temat naszych krajów. Szybko potwierdziliśmy nasze przypuszczenia, że Sri Lanka przestała już być krajem tanim dla europejczyków. Przez ostatnie lata koszty życia znacznie wzrosły i szybko mieliśmy się o tym przekonać na własnej skórze. Na koniec wymieniliśmy się kontaktami i wstępnie umówiliśmy się na spotkanie w Colombo na koniec naszej podróży. Następnym punktem na naszej mapie była Anunadapura gdzie planowaliśmy spędzić noc. Jadąc przez miasto Nirosh nagle zatrzymał samochód i do środka zapakował się jego znajomy, który jak się później dowiedzieliśmy miał towarzyszyć nam w dalszej podróży i pełnić przy okazji rolę tłumacza. Tego dnia nocowaliśmy w przeuroczym miejscu zwanym Senowin holiday resort. Spotkaliśmy się tam z niesamowitą gościnnością ze strony właścicielki i jej mamy, które na każdym kroku starały się nam pomagać. Zdradziły nam równierz sporo sekretów lokalnej kuchni przy okazji racząc nas świetnymi daniami (smażona ryba była genialna). Tego dnia pierwszy raz spróbowaliśmy tradycyjnego rise & curry. Pokój mimo swej skromności i braku ciepłej wody oraz dziennego światła spełnił swoje zadanie i w końcu mogliśmy trochę odpocząć i zregenerować siły na następny ciężki dzień.



2/08/2014

Sri Lanka tour (subiektywna wersja Marcina). Część 2

Dzień 1
Adaptacja do lokalnych warunków pogodowych (około 30 stopni) przyszła nadspodziewanie szybko i dość łagodnie. Na lotnisku zaopatrzyliśmy się w lokalne karty SIM żeby mieć kontakt z reszta świata (w sumie chodziło tylko o kontakt z Polską). Potem szybka transformacja w lotniskowych łazienkach w bardziej wakacyjne outfity i mogliśmy ruszać w poszukiwaniu transportu do hotelu. Na Sri Lance najczęściej jest tak, że zanim sam coś znajdziesz to wcześniej to coś znajdzie ciebie. Tak było i tym razem. Skuszeni niższą ceną postanowiliśmy od razu załatwić sobie kierowcę na pierwsze 10 dni w biurze na lotnisku. Później zaczęliśmy tego żałować... Właściciel biura zaprowadził nas do kierowcy o imieniu Mirosh i jego auta o imieniu toyota. Kierowca wyglądł na sympatycznego, a jego auto było małym ale przestronnym busikiem w którym spokojnie mogliśmy rozprostować nogi, a w razie potrzeby nawet się przespać. Podaliśmy adres i ruszyliśmy w drogę do hotelu Maple Leaf w Negombo. Szybko wyszło na jaw, że wiedza naszego kierowcy na temat topografii miasta jest na podobnym poziomie co moja wiedza na temat budowy wielkiego zderzacza hedronów, a znajomością angielskiego dorównuje 3-latkowi (nie obrażając 3-latków). Kilka przystanków, zawróceń, niepotrzebnych kilometrów, zignorowanych pytań i nic nie znaczących przytaknięć głową dalej udało nam się dotrzeć we właściwe miejsce. Hotel położony był w uroczej okolicy z cmentarzem za murem. Obsługa była bardzo miła i pomocna, a właściciel dysponował zgryzem mogącym otworzyć każdą puszkę przez co zrozumienie go było trochę utrudnione. Poczęstowano nas sokiem z papaji (chyba) i zmuszono do wypicia go na miejscu (padło hasło "nie wyjdziecie jak nie wypijecie"). W sumie dla mnie nie było to problemem bo w tej temperaturze każdy płyn był mile widziany. Musiałem tylko pomóc Natalii w piciu bo noc spędzilibyśmy w recepcji. Obiekt dysponował basenem, w którym planowaliśmy się wykąpać ale zmęczenie skutecznie zrewidowało nasze plany. Udaliśmy się do pokoju, który okazał się przestronny i dobrze wyposarzony. Senność nie dawała za wygraną ale po szybkim odświeżeniu postanowiliśmy zrobić mały obchód miasteczka i poszukać czegoś do jedzenia. Okolica była raczej kameralna ale oczywiście lokalni sprzedawcy nie odpuszczali żadnemu turyście, zapraszano nas do sklepów, proponowano podwózkę itp. Zeszliśmy z głównej drogi kierując się na plażę. Na miejscu spotkaliśmy rybaków wyładowywujących złowione ryby(głównie sardynki). Zrobiliśmy kilka zdjęć i poszliśmy dalej. Po chwili zaczepił nas jakiś tubylec. Pytał skąd jesteśmy, jak mamy na imię i trochę pogadał z nami o połowach w tym rejonie. Tradycyjnie po wymianie uprzejmości zaczął mówić o biznesie (chciał nam załatwić kierowcę). Grzecznie odmówiliśmy ale nie dawał za wygraną i zaprosił nas do biura. Nadal byliśmy nieugięci więc postanowił zaproponować nam "idealną" restaurację. Tym razem daliśmy się namówić. Knajpka przy plarzy była całkiem miła ale po menu widać było, że nastawiona na turystów (czy tylko mnie drażnią dania serwowane z frytkami?). Zamówiliśmy kalmary (podawane z frytkami...). Nasz nowy kolega mimo wyczerpania oklepanych tematów do rozmów nadal siedział z nami i chyba próbował zaskarbić sobie naszą przyjaźń bo po chwili nieobecności wrócił z garścią muszelek którymi postanowił nas obdarować. Nasza miłość do muszelek jest taka jak Kaczyńskiego do Tuska więć grzecznie podziękowaliśmy mówiąc, że nie możemy legalnie tych prezentów wywieść z kraju. Kiedy ta metoda zawiodła postanowił przejść do meritum pytając czy postawimy mu piwo (na to czekaliśmy). Chcieliśmy mieć go z głowy więć przytaknęliśmy. Koleś zamówił sobie wielkiego carlsberga i wlewał go w siebie z siłą wodospadu. Kiedy skończył serenadę bekania ściszonym głosem zaczął mówić coś o pieniądzach na lekarstwa sugerując oczywiście żebyśmy odpalili mu trochę kasy. W tym momencie nasza cierpliwość się wyczerpała i odmówiliśmy mówiąc, że mógł odpuścić sobie piwo i miałby na leki. Rozstaliśmy się i postanowiliśmy wrócić do hotelu odpocząć. Położyliśmy się około 18 (mniej więcej 14 polskiego czasu) i mimo zmęczenia obudziliśmy około 22 nie mogąc spać. Dalszą część nocy bardziej czuwaliśmy niż spaliśmy więc nazajutrz o 7 byliśmy tak samo wypoczęci jak przed pójściem spać.




2/06/2014

Sri Lanka tour (subiektywna wersja Marcina). Część 1

Na wstępie przepraszam za problemy z pisownią ale większość treści powstaje w czasie drogi w gibającym się samochodzie (do tego na tablecie). Przepraszam też za mało zdjęć ale nie mamy komputera i publikacja czegokolwiek jest trochę utrudniona. Na więcej można będzie liczyć po naszym powrocie :)

Wylot
 Dzięki niezawodności PJ taxi na lotnisku byliśmy na tyle wcześnie że mogliśmy na spokojnie zająć się odprawą. dowiedzieliśmy śię, że nasze plecaki muszą być odprawione jako bagaż ponadwymiarowy i dzięki temu zamiast bezsensownie nudzić się w strefie bezcłowej (jeżeli faktycznie produkty są bez cła to chyba mają tam vat 50%) mogliśmy spędzić miło czas w długiej kolejce miłośników sportów zimowych którzy umilali nam czas polskimi hitami ze swoich telefonów. Nasza wyprawa przewidywała przesiadki (w Kijowie i Dubaju) z kilkoma godzinami czekania w każdym z miast (a raczej lotnisk). Najpierw szybki przelot do Kijowa liniami UIA których trochę się obawialiśmy, ale moim zdaniem spokojnie dorównują Lotowi.Podróż miła, szybka i bezproblemowa z kanapkami gratis (specjalnie doniesiona dla Nat wersja vege z serem i sałatą, a wersja normalna z... serem i sałatą ale w innej bułce).
W  Kijowie czekaliśmy 4 godziny więc mogliśmy zająć się podziwianiem lokalnej damskiej mody i polowaniem na gniazdka do podładowania sprzętu. O ile podziwianie szło nam świetnie to z polowaniem było gorzej i po godzinie ładowania w niedziałającym gniazdku stwierdzilismy, że lepiej już iść do samolotu. Tym razem lecieliśmy z Emirates. Szybko wydało się, że serdeczność obsługi ma swoją ciemną stronę... średnio co pół godziny ktoś przychodził i o coś pytał, najpierw rozdawali gorące ręczniki, potem pytali co zjemy, potem to jedzenie przynosili (Nat zawsze dostawała dużo wcześniej więc cierpiałem z głodu widząc jak konsumuje), potem pytali co do picia, następnie zbierali talerze, potem zbierali ręczniki, potem koce, a na końcu słuchawki (po każdą rzecz przychodziła nowa osoba). Jeśli nawet człowiek spał to obsługa stawiała sobie za punkt honoru obudzenie delikwenta (potrząsanie człowiekiem okazuje się najskuteczniejsze). Finalnie zamiast spać zdecydowaliśmy się obejrzeć jakaś średnio śmieszną amerykańską komedię romantyczną z chińskimi napisami. Co ciekawe część filmu Nat oglądała bez dźwięku (twierdzi, że jej to nie przeszkadzało, więc chyba o czymś nie wiem). Warto pochwalić linie za duży wybór filmów, szczególnie że wiele z nich niedawno było w kinach. Na minus zaliczam bardzo słabe ekrany w fotelach (ale jak widać na tyle dobre żeby nauczyć chińskiego) i skrzeczący dźwięk. Zapomniałbym jeszcze o dodatkowej atrakcji podróży w postaci ukraińców, którzy oczywiście nie odmawiali drinków i szybko rozpoczęli adaptacje przestrzeni pod lokalne zwyczaje. Za nami natomiast ulokowali się obszernej budowy mężczyźni którzy mieli wielki problem z naszymi fotelami i najwyraźniej próbowali je przesunąć poprzez kopanie. Ich trud był daremny i jedyne czym skutkował to prowokowaniem nas do rozkładania ich do pozycji leżącej. Mimo tych drobnych niedogodności lot był przyjemny i minął dość szybko. Wielki plus za bardzo dobre jedzenie i mimo wszystko za starania obsługi.
Nie mam pojęcia o której dotarliśmy do Dubaju ale na pewno była już noc. Dzięki temu miasto objawiło się nam jako ciemna plama i nie było szans na zobaczenie czegokolwiek interesującego z okien lotniska, które swoją droga było jednym wielkim centrum handlowym. Żeby przejść z jednego końca na drugi trzeba było dobrych 15-20 minut spaceru. Obłowiliśmy się w sklepach (0,7 wody, (bez "ó")) i rozpoczęliśmy polowanie na leżaki w celu odpoczynku i może odrobiny snu. Szczęście tradycyjnie nam sprzyjało i wolnych leżaków nie znaleźliśmy więc przeszliśmy od razu do treningu jogi na krzesłach. Trochę niby snu i z głośników dobiegła radosna muzyka nawołująca chyba do jakiejś modlitwy (bo jeśli to była reklama to bardzo słaba). Mimo wszystko czas zleciał szybko i przy akompaniamencie wyjącego alarmu (ktoś chyba chciał sobie skrócić drogę przez wyjście awaryjne) zaczęliśmy instalować się na pokładzie. Tym razem czekał na nas słynny boeing 777 ( znacznie nowocześniejszy od poprzedniego samolotu) i trzeba przeznać że zrobił na nas wrażenie. Wielkie ekrany w fotelach aż prosiły się o użycie, więc czym prędzej poszliśmy niby spać (o dziwo udało nam się przegapić rozdawanie gorących ręczników). We śnie tradycyjnie starała się pomagać załoga i bardzo szybko mimo opadających powiek zrezygnowałem z odpoczynku. Nat natomiast chyba dawała sobie radę lepiej ode mnie. Postanowiłem wykorzystać czas na odrobinę czytania i naukę historii chrześcijaństwa w asyście Family Guy'a. Moje wybuch śmiechu wprowadziły w Żonie niepokój ale zmęczenie wzięło najwyrażniej górę. Jedzenie i tym razem było bardzo dobre ale niestety wpadliśmy na pomysł zamówienia kawy i herbaty. Ja na szczęście piję szybko ale Nat już nie tak bardzo, więc w piciu skutecznie zaczęły przeszkadzać jej dość silne turbulencje, które chyba same miały ochotę na filiżankę czegoś ciepłego bo więcej płynu wylądowało na podłodze niż w brzuchu. I w ten oto sposób dotarliśmy do Colombo.